Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

7. I Ty możesz zostać korepetytorem!

A "gupi" nauczyciele niech się dalej cenią!


Miałam dzisiaj nie pisać posta. Ale napiszę. Bo mi uleci. Pomysł. I emocje. 

Naprawdę mam to doświadczenie w korepetycjach od kilku lat. Naprawdę uczyłam na różnych poziomach. I tak, naprawdę, jak każdy z nas, kiedyś musiałam to doświadczenie nabyć. Ale jak czegoś nie byłam pewna, to a) czytałam literaturę fachową (rzadko), b) oglądałam podręczniki (częściej), c) podczytywałam Internet: fora, poradniki, artykuły, blogi (bardzo często). No i miałam tę metodykę czy tam dydaktykę już później.

Zgłosiła się do mnie ostatnio mama dziewczynki, klasa 4. Dziewczynka, nie mama. Mama bardzo gadatliwa i wylewna, ale de facto przesympatyczna. Przez telefon w sumie nie dowiedziałam się zbyt wiele, tylko tyle, że córka w 1 & 2 klasie miała korki, na których nie nauczyła się niczego, bo nic nie pamięta, a ogólnie jest słaba z angielskiego. Szłam tam dzisiaj jak na ścięcie. Okazało się, że mama trochę podkoloryzowała historię, bo dziewczynka owszem, za angielskim nie przepada, ale za to bystrzak, że hej; po 20 minutach już wiedziała "z czym ma problem". :) Ale o tym za chwilę.

Myślałam, że jadę tylko na krótkie spotkanie, ustalenie czegoś, okazało się, że przyjechałam na lekcję, "jak już tu jestem". Bez materiałów, bez placement testu, bez niczego, bez wiedzy jaki dziecko miało podręcznik ("taki żółty") i jaki będzie miało (wieloletni). OK. Znalazł się za to zeszyt od marca do czerwca z klasy III i zeszyt z korepetycji z klasy II... i jakieś tam materiały z pierwszej.

Postanowiłam zorientować się, co pamięta z trzeciej klasy. Okazało się, że X nie ma większych problemów z angielskim, jednak widziałam, że w zeszycie bykiem stoją niepoprawione błędy (shool, winds zamiast wings, go to home etc.). Widziałam też, że zeszyt był monitorowany przez nauczycielkę (jakieś plusy, oceny). Byki raziły w oczy, no ale po co poprawiać... Ale nie o tym chciałam napisać. Ucieszona, że X wcale nie jest w takiej "tragicznej" sytuacji, zajrzałam do zeszytu od korków. Nie wiem, jaką miałam minę, ale zawiesiłam się na jakieś 30 sekund.

Starałam się nie dać po sobie poznać, co zobaczyłam. A co zobaczyłam? A przepięknie wypisane reguły gramatyczne. Podmiot, orzeczenie, inwersja, końcówka -s. Ale zaraz, rozmawiamy o ówczesnej drugoklasistce? Szybko pytam: X, jak powiem Ci "do orzeczenia w 3 os. l. poj. w Present Simple dodajemy końcówkę -s, to co zrozumiesz?" X patrzy z przerażeniem "nic...". Oh well, czytałam z zeszytu. Pocieszyłam ją, że czwarta klasa to poważny wiek i na polskim szybko dowie się, że to straszne orzeczenie to zwykły czasownik, a to przecież już zna. ;) Niemniej jednak czytam zeszyt dalej.

Na każdej lekcji dziecko miało wprowadzane około 20-30 nowych słówek (stąd mama biadoli, że nie pamięta). Zapisane było około 3/4 zeszytu A4 60-kartkowego. Dużo. O ile część słówek na pewno zna, o tyle nie uważam, że fajne jest nakłanianie dziecka do uczenia słówek typu "niezapominajka", "przebiśnieg", "zawilec" czy "pierwiosnek", bo szczerze, to tak ad hoc nawet ja nie znam tych słówek. W sumie nawet nie wiem jak wyglądają te kwiatki. Żeby tak w głowie je sobie teraz zwizualizować. Cały czas rozmawiamy o poziomie II klasy, wg pani korepetytorki.

Czterostronicowe wyjaśnienie articli ze wszystkimi wyjątkami (the measles rulez!), oczywiście wytłumaczenie, że article to zwyczajne przedimki, żeby było prościej. Normalnie gdyby nie to, że siwieję od 12 roku życia, to bym chyba osiwiała. Lekcja się skończyła, X rozochocona, leci do mamy powiedzieć jej, że zrozumiała już, że wkurzało ją w angielskim to, że pani na korkach ciągle kazała jej wkuwać słówka, a ona dlatego ich nie pamięta. Spokojnie wytłumaczyłam pani mamie, w czym rzecz, i że X to nie jest antytalent językowy, a dziecko, które na swój poziom naprawdę sporo kojarzy, pamięta i potrafi powiedzieć. I ma całkiem niezłą wymowę przy tym (a widziałam już wiele, serio). Komentarz mamy? "A to widocznie ta dziewczyna sama się uczyła uczyć... cóż dopiero była na I roku studiów".

JA na I roku studiów też udzielałam korków. Miałam dziewczynkę z klasy III podstawówki, drugą z IV (którą uczę już piąty rok i jestem z niej bardzo dumna), III gimnazjum i I liceum. Ach, i chłopaczka z drugiej klasy podstawówki. Widziałam, jak wiele trudu zajmuje mu nauczenie się "podręcznikowych" słówek, toteż rozszerzałam niewiele, ale na tyle, żeby to miało jakiś sens. Robiliśmy różne gry, które uwielbiał, ale starałam się nie zmuszać go do pisania w kółko; u dziewczynki Pani Od Korepetycji zadała pracę domową: każde ze słówek wypisać po 25 razy. Inną pracą domową było "wypisz jak najwięcej zwierząt po angielsku". Ale bez tłumaczeń, bez niczego, no bo po co. ;)

A studenci pierwszego roku to jeszcze nic. Może zaliczą małą wpadkę, może nie każdy też ma dryg do nauczania, ale sami za jakiś czas będą wiedzieli, co mają robić. Bardziej bolą mnie ogłoszenia osób "znających angielski" i chcących uczyć. Moje hity z lubelskiego OLX to operator wózka widłowego po pobycie w UK, uważający, że nauczy lepiej "niż te wszystkie studentki" oraz pani "z wyższym wykształceniem, która udzieli KOROPEDYCJI z polskiego i angielskiego". A naprawdę faworytem moim są ludzie powracający z UK, którzy forget polskiego a little bit, so w sumie they are nejtiwami prawieżeniemalże, więc mogą teach lepiej niż niejeden ticzer. 

A najgorsze, że biorą tyle, ile ja, gdy zaczynałam uczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz